Berlin, Woodstock i Alpy- trzy tygodnie włóczęgi
Rok 2019, wakacje. To wtedy wybrałem się na kolejną, wielką podróż życia. Wstępny plan zakładał, że dojadę autostopem do Berlina, gdzie spędzę kilka dni na zwiedzaniu i po raz pierwszy spróbuję swoich sił jako artysta uliczny. Następnie obowiązkowo chciałem zaliczyć Woodstock (wtedy już Pol'and'Rock festiwal, ale bardziej przemawia do mnie wcześniejsza nazwa), by spędzić w pięknej atmosferze kilka dni na zabawie. Potem nastawiałem się na dojechanie stopem do Norwegii i poszukanie sobie dorywczej pracy. Ta ostatnia część planu była bardzo elastyczna i jak się później okazało, wyszło zupełnie inaczej... ale i tak skończyło się na spełnionym marzeniu. No to lecimy ze wspomnieniami!
Klasyczne pakowanie w plecak wszystkiego, co włóczykij potrzebuje do przeżycia Woodstocku i dwóch miesięcy w podróży- tak właśnie mogło być. Z nowości wziąłem dwa kijki połączone sznurkiem bawełnianym w kształcie dwóch pętli, gumę guar, glicerynę i proszek do pieczenia- czyli prawie wszystko co potrzebne do robienia baniek mydlanych. Swoją drogą opowiem pokrótce, skąd wziął się pomysł na coś takiego.
Kilka tygodni wcześniej poznałem super ziomeczka, który wiedzie hipisowskie życie i od kilku lat zarabia na życie w niezwykły sposób- robiąc bańki mydlane na rynku! Przegadaliśmy razem kilka godzin i planowaliśmy nawet wspólny wyjazd do pracy w Norwegii, ale no nie wyszło. Na początku trochę niedowierzając, że można się utrzymać pracując w ten sposób zaledwie parę dni w tygodniu po kilka godzin, wypytywałem z zaciekawieniem o szczegóły. Przecież to jest niesamowite. Muszę tego spróbować! Dzięki Bańkomistrzu Dominiku!
Testy w ogródku u dziadków wypadły nieźle, więc od razu postanowiłem sprawdzić to w Berlinie.
A więc kierunek Berlin!
Wychodzę z mieszkania z samego rana ze świadomością, że od teraz przez najbliższe tygodnie będę zdany sam na siebie. I znów zagłębiam się w ten stan, gdzie sprzymierzeńcem jest wylotówka, zatoczka autobusowa i karton z nazwą celu, a nierozłączne są długie marsze, wyciągnięty kciuk i oczekiwanie w nadziei na dobrą duszę. Po chwilowym utknięciu w Poznaniu dalej już idzie gładko. Autostrada prowadzi prosto do samej stolicy Niemiec, do której dojeżdżam późnym wieczorem z mega miłą parą rodaków. Nie dość, że nadrobili trochę drogi, by wysadzić mnie w parku przy centrum, obdarowali owocami, to jeszcze dostałem wciśnięty do kieszeni banknot o wartości dwudziestu euro! Jasne, że odmawiałem tej pani nie raz, ale w końcu stwierdziłem, że lepiej będzie przyjąć hojną pomoc. Serdecznie podziękowałem, a po pożegnaniu ruszyłem na zwiad terenowy.
Część miasta w której się znajdowałem, była o tej porze spokojna i zachwycała światłami oraz ogromną przestrzenią. Wzdłuż dwukilometrowego odcinka trzypasmowej drogi, po obu jej stronach rozciągał się park. Jego gęstość, krzewy i wielkie drzewa, które tam rosły, przypominały bardziej las niż park miejski. A przecież to było prawie samo centrum stolicy! W samym środku tej wielkiej plamy zieleni znajdowało się rondo z majestatyczną Kolumną Zwycięstwa. Großer Tiergarten- największy park w Berlinie. Jeszcze przed wyjazdem rozmyślałem, gdzie będę nocować. Wybór nie mógł być inny, to najlepsze miejsce. Nie myśleliście chyba, że będę spał gdzieś indziej, niż w swoim namiocie?
Jeszcze przeszedłem się trochę po okolicy i wkroczyłem w nieoświetlone rejony parku w poszukiwaniu krzaczorów w których mógłbym się zaszyć na kilka nocy.
Rano obudziłem się z fantastycznym samopoczuciem- mam bezpieczne schronienie, najbliższy czas tylko dla siebie i mogę spokojnie zacząć poznawanie fascynującego miasta. Miejscówka była bardzo dobrze osłonięta, ale po wychyleniu się zza najbliższych chaszczy można było dostrzec spacerowiczów na ścieżce. Zaznaczyłem na mapach lokalizację tego miejsca, zostawiłem namiot, śpiwór, ciuchy i inne mniej potrzebne rzeczy i ruszyłem z lekkim już plecakiem na nową przygodę. Do centrum, czyli powiedzmy do Bramy Brandenburskiej miałem około kilometra. Czas do wczesnego popołudnia zleciał na łażeniu, zwiedzaniu i zakupach, w tym płynu do naczyń. Potem odpoczynek w mojej kryjówce i próba zrobienia mikstury do wielkich baniek mydlanych. Największym problemem był duży pojemnik do wymieszania, w sklepach nie było wody 5l, ale poradziłem sobie z kilkoma butelkami 2l. Pierwsza próba w parku i... jest! Może nie są super wytrzymałe, ale powstają spore, kolorowe banie i lecą ładnie przez kilkanaście metrów.
Bańkowy debiut na ulicy
Po zapakowaniu potrzebnego sprzętu znów ruszam w miasto. Jest przyjemne popołudnie, a ja zmierzam pod Bramę Brandenburską, gdzie jest ludziów jak mrówków. Jestem. Jest też spora trema, bo nie wiem czy wiecie, ale ogólnie jestem (byłem?) nieśmiały. No, cóż po prostu muszę to zrobić. Zrzucam plecak na środku deptaku, gdzie znalazłem trochę przestrzeni, przelewam płyn do butelki z rozciętą górą, wystawiam czapkę na drobniaki, maczam kijki i voilà! Moje pierwsze publiczne bańki tańczą w powietrzu przy jednym z najbardziej rozpoznawalnym zabytku w tej stolicy. I jak już tak lecą, to od razu inaczej się poczułem, tak pewniej. Przecież robię coś tak ładnego! A ludzie? Patrzą i się uśmiechają!
Po kilku minutach pojawiają się pierwsze zafascynowane dzieciaki biegające za banieczkami. Wtedy właśnie poczułem co jest w tym wszystkim najlepsze. To ta dziecięca radość, prosta zabawa i zachwyt zwykłymi bańkami mydlanymi. To, że po prostu mogę się podzielić tą energią z innymi, obcymi ludźmi i tym samym wnieść do ich życia coś pozytywnego poprzez piękne widowisko. Dzieci biegały i krzyczały przebijając bańki, a od ich rodziców płynęła wdzięczność za zabawienie ich pociech, przez co do czapeczki wpadły pierwsze drobniaki.
Niektóre, śmielsze maluchy wyprosiły samodzielną próbę bańkowania, później trochę płynu się wylało, ale nic to. Jest kolejna butelka. Ludzie przechodzili, przychodzili, odchodzili, czasem puszczałem bańki praktycznie sam, bez nikogo wokół, a po chwili znów zbierała się gromadka dzieci. Niedaleko pojawił się też grajek z gitarą. Zaskoczyło mnie to, jak szybko ubywał płyn, który po dwóch godzinach się skończył. Zawinąłem się więc i trochę dalej, przy rzece przysiadłem na ławeczce z widokiem na zachodzące słońce. Przeliczyłem ile kaski się uzbierało i z ogromną radością stwierdziłem, że było to trochę ponad 20 euro. Znów się przekonałem, że wystarczy być otwarty, próbować nowe rzeczy i trochę się postarać, żeby doświadczać w życiu pełnej obfitości.
Kolejny dzień upłynął podobnie- było dużo chodzenia, zwiedzania i jakieś trzy godziny bańkowania. Berlin bardzo mi się spodobał, czuć było tam dużo więcej przestrzeni niż w innych miastach no i miał swój klimat. Obczaiłem też jedną fontannę, taką gdzie woda tryska z chodnika i dzieciaki biegają. Mogłem się tam schłodzić i umyć. A wieczorem, wracając do namiotu, zauważyłem na ulicach pierwsze oznaki wydarzenia, które miało jutro nastąpić.
Jest tęczowo
Po dłuższym śnie, śniadaniu i ogarnięciu się wyszedłem standardowo ze swoich krzaków, żeby poodkrywać nowe miejsca. Gdy wychodziłem z parku od razu rzucił mi się w oczy odmienny widok całej głównej drogi. Była ona zamknięta dla ruchu samochodowego przez policję, po bokach stawiały się jakieś budki, a środkiem przechodzili się dziwnie ubrani ludzie. Na jednym z jej końców, pod słynną bramą, dokańczana była wielka kolorowa scena, no i wszędzie widniały tęczowe flagi. No nieźle, wygląda na to, że całkiem nieświadomie wylądowałem w centrum największej parady LGBT w całych Niemczech.
Szczerząc się szeroko z zaistniałej sytuacji szedłem dalej z zamiarem zrobienia zakupów i lekkiego poszwendania się, by po południu pobańkować i zobaczyć co się będzie działo na paradzie. Niestety, kupiony płyn kompletnie nie nadawał się do baniek. Jednak tak jak czytałem, musi być fairy, ale nie mogłem go nigdzie dostać. Wracając już do centrum wydarzenia nawet na rzece dało się odczuć atmosferę Berlin Pride. Co chwilę przepływały wesołe barki z głośną muzyką i roztańczonymi, kolorowymi ludźmi, machającymi wszystkim wokół. Nie mogłem nie odmachać!
Cała parada była naprawdę ogromna. Oprócz tej głównej ulicy pod demonstrantów zablokowanych było jeszcze kilka najbliższych, nie krótkich dróg, a wydarzeniem żyło chyba całe miasto. Niesamowite jest to, jak bardzo całe społeczeństwo jest tam tolerancyjne, bo w Polsce jakoś sobie nie wyobrażam takiego wydarzenia bez co najmniej krytyki. Widać było bardzo różne osoby, od rodzin z dziećmi aż po ekstremalnie cudacznych przebierańców i tych ubranych w same buty. Niecodzienne doświadczenie.
Umieranie
Późnym wieczorem jak już zbierałem się do swojej nory, przypomniałem sobie, że zapomniałem kupić coś do picia i nie mam już kompletnie nic. Jako że suszyło mnie po upalnym dniu, a otwartych sklepów w okolicy nie było, musiałem coś wykombinować. Miałem przecież filtr do wody, bardzo dobry i sprawdzony w leśnych wędrówkach. Zamiast długiego marszu postanowiłem nabrać wody z pobliskigo stawu i ją przefiltrować. Tak też zrobiłem, a pragnienie ustało...
Następnego ranka okazało się, że jest źle. Od razu poleciałem w krzaki, a potem wiedziałem już, że przeleżę cały dzień i chcę umrzeć w spokoju. Jak to się stało? A no zapewne tak, że filtracja działa na zanieczyszczenia mechaniczne i biologiczne, ale na chemiczne już nie. Oznacza to, że bezpiecznie można filtrować wodę nawet z kałuży lub bagna przy zwierzęcej toalecie, ale przy terenach, gdzie człowiek używa chemikaliów czy oprysków żeby trawa ładnie rosła- już nie koniecznie. Wiedziałem o tym, ale z racji że nie zawsze używam rozumu, teraz wiem o tym jeszcze lepiej. I tak przeleżałem kilka godzin, ale trzeba było coś zrobić bo nie miałem nawet wody. Sklep daleko, to może uda mi się od razu dojść na peron i pojechać na Woodstock, by chociaż umrzeć na swojej ziemi? Planowałem pojechać tam jakoś za dwa dni, ale teraz już marzyłem by być wśród swoich...
Tą myśl zamieniłem w działanie. Chociaż nie było to łatwe, spakowałem się i ruszyłem. Po drodze zwymiotowałem tylko raz, więc nie było najgorzej. Blady jak ściana kupiłem w końcu ten bilet i przy oczekiwaniu na pociąg poszedł kolejny paw. Wsiadam i przeżywam chyba najgorszy horror swojego życia. Ludzi pełno, nie ma gdzie usiąść, a na dodatek jest strasznie gorąco. A mi jeździ w brzuchu, kołuje się w głowie i zbiera na wymioty. Po chwili przykucam, bo inaczej nie dam rady. Nie ma miejsca nawet żeby na podłodze usiąść. Całe szczęście, że Kostrzyn nad Odrą jest stosunkowo blisko Berlina, przy samej niemieckiej granicy, ale to i tak ponad godzina jazdy.
Nie wiem jakim cudem, ale udaje mi się nie ubarwić współpasażerów i nareszcie wysiadam na końcowej stacji! Zanim jeszcze opuściłem teren stacji napadł mnie nagle jeszcze jeden paw. Na woodstockowiczach nie zrobiło to większego wrażenia, jedynie pojawił się uśmiech. Widocznie jest to dość często spotykany widok po przyjeździe wesołym pociągiem na ten festiwal. Nie mając siły na tłumaczenia, już z ulgą i przebłyskiem uśmiechu zaczynam marsz na legendarne pole.
Woodstock
Z dwoma przerwami, ale końcu dotarłem. Na twarzy już pełen uśmiech, w dalszej drodze jeszcze kilka zbitych piątek i pozdrowień, a szukając miejsca do rozbicia namiotu poznałem już kilku pozytywnych ziomeczków i zostałem poczęstowany piwkiem. Mimo, że była niedziela, a festiwal zaczynał się oficjalnie w czwartek, to i tak było już sporo ludzi. Wybór miejsca padł na zacieniony kawałek zieleni niedługo po wejściu w las na górce. Zostałem przywitany przez sąsiadów, rozłożyłem się, wypakowałem i z szerokim uśmiechem położyłem się na trochę czując się jak w domu. Długo jednak nie leżałem, gdyż już poczułem się lepiej i poszedłem na zwiad terenowy. W taki właśnie sposób zacząłem swój trzeci Woodstock.
Nie wiem czy wiecie, ale to właśnie przez atmosferę jaką tworzą tam ludzie jest tam naprawdę wyjątkowo. I jasne, można powiedzieć, że jest tam syf, brud, alkohol i ćpanie i to też jest częścią prawdy. Ale to tylko część najbardziej negatywnie kojarzona. Na ten wyjątkowy klimat wpływa przede wszystkim zachowanie praktycznie wszystkich ludzi względem zupełnie obcych festiwalowiczów. Wszyscy niczym jedna wielka rodzina, jakby się już znali, pełni radości przez tą wszechobecną pozytywną energię, są też małe dzieci z rodzicami, na jakąkolwiek pomoc można liczyć od każdego, no i to wszystko w totalnej wolności i zabawie. Kto był ten wie.
W następnych dniach miały miejsce między innymi wyprawy do sklepu, integracje z sąsiadami, kontemplacje rzeczywistości, zbawienne prysznice w upalne dni i rozpoznawanie innych okolic tego olbrzymiego terenu. Po oficjalnym rozpoczęciu zaliczyłem oczywiście kilka różnych koncertów, pogo, kąpiel w błotku, warsztaty m.in. z jogi, oddychania, pyszne jedzenie z pokojowej wioski Kryszny, gdzie uczestniczyłem też w tańcu pełnym wdzięczności oraz potuptajkę do rana na oddalonej dzikiej scenie psytrance. Parę razy ciężko było mi znaleźć swój namiot w tym gąszczu innych namiotów, bo ludzi cały czas przybywało i udało mi się spotkać kilku znajomych z zeszłorocznej ekipy obozowej.
Dowiedziałem się też (to dopiero kilka tygodni po festiwalu), że zrobiono mi fotę z przyczajki, która stała się zdjęciem głównym promującym akcję "zaraz będzie czysto" na oficjalnej stronie festiwalu na Facebooku. Nie powiem, miły zbieg okoliczności. I nie szkodzi, że wyszedłem trochę jak bezdomny bo widać, żem przeszczęśliwy i wolny człowiek.
Po intensywnym tygodniu większość ostatniego dnia festiwalu odpoczywałem i spałem. Co jak co, ale cały tydzień na Woodstocku potrafi zmęczyć. Nie wiem, może jestem już za stary na takie tygodniowe harce? Zrobiłem chociaż pranie pod prysznicem. A po sobotnim zakończeniu, w niedzielny poranek nadszedł czas na zebranie się w dalszą drogę. Pytanie tylko- gdzie? Od kilku dni obserwowałem prognozy pogody w Norwegii, gdzie planowo miałem się udać, jednak nie były one za bardzo optymistyczne. Prognozowane codzienne deszcze sprawiły, że zrezygnowałem z tego kierunku. Tym bardziej wiedziałem, że nie warto się tam pchać przez stan mojego namiotu. Już miał swoje lata, był jednowarstwowy no i jednego festiwalowego wieczoru miał okazję się wykazać jak wygląda jego wodoodporność. Wyszło tak, że już po kilku godzinach deszczu było w nim małe bajorko w najniżej położonym rogu.
Po chwili zastanowienia i sprawdzeniu innych prognoz oraz map, wybór padł na południe. Mam sporo czasu, więc na spokojnie dojadę w polskie Karkonosze, potem Czechy, a następnie jak będzie mi się chciało być może austriackie Alpy. Taki kierunek obrałem opuszczając teren festiwalu. Kurde, naprawdę fajnie było, ale z drugiej strony bardzo się cieszyłem, że to już koniec i znów będę mógł zasmakować ciszy, spokoju i samotności. Na znalezionym kartonie napisałem proste hasło "w góry" i poszedłem przed siebie szukając miejsca do łapania okazji.
Droga
Nie było tak łatwo wydostać się z Kostrzyna bo prawie wszyscy mieli pełny skład w samochodach, a autostopowiczów nie brakowało. W końcu się udało i przejechałem kilkadziesiąt kilometrów na południe. Spotkałem sympatyczną woodstockowiczkę, z którą udało się przebyć kolejne kilometry, później niestety musieliśmy się rozdzielić. Nocke spędziłem w niedużym lasku, a następnego dnia dotarłem w okolice Karpacza, skąd ruszyłem na szlak prowadzący w góry. Gdy przechodziłem na stronę Czeską pogoda zaczęła się psuć i zaczęło padać, jednak nie na tyle by przeszkodzić mi w marszu. Starczyła kurtka przeciwdeszczowa by już za jakiś czas łapać stopa w małej czeskiej wioseczce.
Tak dotarłem do Brna, gdzie było już ładniej, a z racji tego, że zmierzchało i zmęczenie dawało się we znaki, rozglądałem się za noclegową miejscówką. Znalazłem takową w parku na wzgórzu. Były to rzecz jasna krzaki, ale już nie tak komfortowe jak w Berlinie. Mimo wszystko było okej, a po rozłożeniu namiotu wyszedłem jeszcze na pobliski punkt widokowy, żeby wypić piwko z widokiem na nocną panoramę miasta. Rano zdecydowałem- cisnę na Austrię!
Pod granicę austriacką dotarłem z miłym Czechem, a sytuacja jaka powstała po opuszczeniu jego samochodu sprawiła, że nastawiałem się na natychmiastowy powrót do domu. Otóż pożegnałem się z kierowcą na stacji, przywitałem się z parą czeskich autostopowiczów, którzy czekali właśnie na okazję i też już miałem wyciągnąć kciuk, kiedy nagle cały zbladłem... Przypomniałem sobie, że zostawiłem u poprzedniego kierowcy telefon podłączony do ładowarki samochodowej. Co teraz?! Jakby nie było, bez telefonu to teraz prawie jak bez ręki. Aj tam, przecież sobie poradzę... Ale rodzina, kontakt z rodziną będzie urwany i będą się martwić... No nie, nie mogę dalej jechać bez telefonu.
Po takich rozmyśleniach postanowiłem poczekać z nadzieją, że kierowca wróci jak się zorientuje o dodatkowym fancie w aucie. Podzieliłem się też swoją sytuacją z nowo poznanymi znajomymi. Współczucie, uczucie bezsilności i kilka chwil długich niczym wieczność, aż koleżanka wystrzeliła z pomysłem zadzwonienia na mój telefon ze swojego. No tak! Przecież to było tak oczywiste, że śmialiśmy się w trójkę z samych siebie, że od razu na to nie wpadliśmy! Kierowca odebrał i powiedział, że już jedzie i będzie za 10 minut. Dotrzymał słowa, a ja odzyskałem cenną rzecz, dziękując wszystkim z całego serca. Wszystko okej, jadę dalej!
Następnie dotarłem do Wiednia, chociaż początkowo chciałem ominąć to wielkie miasto. Czekał mnie długi marsz przez centrum na wylotówkę, więc pomyślałem, że zobaczę chociaż coś ciekawego. Zaliczyłem więc jakiś rynek, taniego kebaba i pałac Schönbrunn z wielkim parkiem i ogrodami. Tak, to ostatnie zrobiło duże wrażenie bo było pięknie, a cały teren naprawdę był ogromny. Pojawił się tylko jeden problem. Na wieczór prognozowana była burza i już nadciągały czarne chmury. Idę dalej w kierunku wylotówki, na pewno znajdę jakieś schronienie. Wtem porwał się wiatr, a niebo było konkretnie zachmurzone. Nadciągała naprawdę potężna burza.
Zaczęło padać, a teren zielony, który miał być moją ziemią obiecaną jest ogrodzony i niedostępny. Najbliższe miejsce to chyba las zaczynający się na niemałym wzgórzu. Chowam cenne rzeczy do plecaka owiniętego w pokrowiec i idę osiedlową drogą coraz wyżej. Teraz już jest dosłownie ciemno, leje i grzmi. Zajebiście przemoczony dotarłem na miejsce i klnąc pod nosem zabieram się do stawiania namiotu, co idzie mi wyjątkowo mozolnie. Chowam się do środka, żeby się rozebrać, biorę szare mydło i korzystam z okazji. Jak już i tak jestem cały mokry, to chociaż będę świeży.
Rano standardowo w jednym rogu namiotu miałem kałużę, ale najbardziej zaskoczyło mnie towarzystwo jakie miałem w środku. Ślimaki, dosłownie wszędzie! Kilka na ściankach, na podłodze, jeden nawet w bucie i ze dwa na ubraniach. Nie zamknąłem dokładnie moskitiery to sobie weszły. Po ogarnięciu wszystkiego ruszyłem dalej w słoneczny już pogodę. Celem na ten dzień było dotarcie do niesamowitego miasteczka położonego przy jeziorze i otoczonego zewsząd górami. Znalazłem to miejsce na mapach i uznałem, że jest dosyć blisko, ale naprawdę warto je zobaczyć, no i będą to już moje wymarzone Alpy. Po niedługim czasie na horyzoncie przede mną pojawiły się najwyższe góry Europy.
Wymarzone Alpy
Widok tych gór z oddali powodował takie uczucie ekscytacji, że nie potrafiłem przestać się uśmiechać. Gdy wjechałem w ich obszar będąc otoczony nimi dookoła było to podobne uczucie tylko intensywniejsze. A gdy już wysiadłem w miasteczku kilkanaście kilometrów przed miejscem docelowym, zostając sam na sam z górami wokół... Najprościej można to opisać słowem niedowierzanie. Zajebiście nieziemskie uczucie niedowierzania, gdzie ja się właśnie znajduję. Taka ekstaza towarzyszyła mi praktycznie przez cały dzień. I w sumie kolejnego dnia też. Jak już zebrałem szczękę z ziemi pojechałem dalej, drogą prowadzącą przez bajeczną dolinę.
Dotarłem do Hallstatt. Małe miasteczko ze sporą liczbą turystów. To w to miejsce zamierzałem dotrzeć. Z jednej strony jest położone przy czystym, niemal błękitnym jeziorze, a z drugiej wznoszą się olbrzymie, skaliste góry. Dodatkowo całe jezioro również otoczone jest górami. W centralnym miejscu stoi stary, kamienny kościół, a sporo pobliskich domków wygląda jakby wyrastały z zalesionych zboczów gór. I jeszcze ten wodospad przy samej drodze. Po prostu się zakochałem. Zwiedzałem okolice te bardziej i mniej turystyczne i zastanawiałem się jak ludzie tutaj mieszkający postrzegają te tereny. Czy dostrzegają to piękno i majestat gór, czy może przyzwyczaili się na tyle, że jest to dla nich normalne albo nawet nudne?
Idąc wzdłuż wartkiej rzeki mijałem cudne domki z ogrodami i natrafiłem na pasące się owce. Ochłodziłem się w lodowatej rzece i zacząłem przeglądać mapy. Trzeba było wejść przecież na jakiś szczyt. W głowie zrodził się plan na kilkukilometrowy spacer do dalszej miejscowości, z której biegł szlak na zacny taras widokowy. Gdy tam dotarłem, słońce chyliło się już ku zachodowi, ale postanowiłem wejść jeszcze wyżej. Zaskoczyła mnie stromizna, wchodząc zacząłem sapać ze zmęczenia. Rozbiłem się na wysokości około 1000 m.n.p.m. z widokiem na ciemniejące granatowe niebo ponad górskimi szczytami i klimatycznie oświetlone miasteczko poniżej. Jestem w bajce.
Nazajutrz z samego rana ruszyłem w dalszą wspinaczkę. Krajobraz się zmieniał, pojawiało się coraz więcej skał, mniej drzew. Na szlaku byłem praktycznie sam, dopiero pod szczytem minąłem pierwszego piechura. Tam też luzem pasło się stado owiec, a ich dźwięczne dzwonki pasterskie razem z okoliczną scenerią stwarzały anielski klimat. Jedna dała mi się pogłaskać. Coś niesamowitego! Na najwyższym punkcie mającym 2100m.n.p.m było już dużo więcej ludzi. Powodem tego był taras widokowy i kolejka, którą turyści tam wjeżdżali. Przestrzeni było sporo, więc po zaliczeniu tego punktu ściągnąłem buty i poszedłem po trawie w bardziej ustronne miejsce.
Usiadłem na miękkiej zieleni mając przed sobą zieloną polankę, trochę dalej znajdował się mały kościółek, w tle skaliste, nagie szczyty, pomiędzy którymi leżało jeszcze sporo śniegu, a ponad nimi intensywnie błękitne niebo. Słońce miło grzało, ale równocześnie czuć było przyjemne, chłodne, górskie powietrze. Pomimo grupki ludzi w oddali wokół panowała niezwykła cisza. Nie było słychać ani szumu wiatru, ani śpiewu ptaków. Jestem. Doświadczam cudu istnienia. Przez chwilę chłonąłem ten widok i naraz przyszła do mnie tak olbrzymia wdzięczność, takie głębokie uczucie szczęścia, że poryczałem się jak bóbr. Dotarło do mnie to, co właśnie zrobiłem. Sam, jedynie z udziałem dobrych ludzi, którzy mnie podwozili, po pokonaniu wielu niedogodności, dotarłem w to najpiękniejsze miejsce jakie widziałem na naszej planecie na własnych nogach. Bez korzystania z transportu miejskiego i jakiejś pieprzonej kolejki górskiej, ale pokonując pieszo długie kilometry i wylewając przy tym sporo potu w masakrycznie upalne dni. Ochłonąłem trochę i siedziałem tak jeszcze jakiś czas w medytacji wdzięczności.
W końcu, w tym samym miejscu, zrobiłem sobie śniadanko i zjadłem je w najpiękniejszej scenerii w życiu. Następnie podbiegłem do białej zaspy pokrywającej część polanki i stanąłem boso na śniegu. Odwiedziłem też tą małą, drewnianą świątynię, a w środku unosił się specyficzny aromat kadzideł. Po kilkuminutowej kontemplacji poszedłem na jeszcze jeden pobliski taras widokowy, znajdujący się nad przepaścią. Była to jakby pięciopalczasta konstrukcja z przezroczystą podłogą nad skalistym, pionowym zboczem- stąd nazwa 5fingers. Jak już przedostałem się przez tłum turystów, wszedłem i tam, chociaż nogi miałem trochę jak z waty. Rozpościerał się stamtąd widok na wczoraj zwiedzane miasteczko Hallstatt z jeziorem. Na innym, łagodniejszym już zboczu było miejsce dla startujących paralotniarzy, a niektórzy szybowali już w powietrzu.
Powrót
Nadszedł czas na powrót. W sumie mógłbym zostać tu dłużej, ale byłem trochę zmęczony podróżą, a w następnych dniach pogoda miała się pogorszyć. Zszedłem prawie w całości tym samym szlakiem, a już na dole maszerowałem wzdłuż drogi, wyciągając kciuk przy przejeżdżających autach. Raz jechałem porsche, od pewnego zimeczka w prezencie dostałem czapkę z daszkiem, aż trafiłem na parę Czechów z psiakiem na tylnym siedzieniu, z którymi przejechałem granicę. Wieczorem w Czechach zakupy, obóz nieopodal lasku i telefon do taty- powinienem być jutro na Śląsku, szykujcie grilla!
Na stacji złapałem tira i całkiem szybko autostradą dojechaliśmy do Polski. Wysiadłem na znanej już stacji w Żorach, a stamtąd to już nawet z buta mogę dojść do Rybnika. Po wykonanym telefonie dowiedziałem się, że brat jedzie na festiwal Przystanek Żory, który właśnie się zaczynał. Taki mały Woodstock. No i co? Po chwili zawahania pomiędzy prysznicem i łóżkiem, a festiwalowymi poprawinami, wybór padł na to drugie. Nie pamiętam tylko czy dojechałem jeszcze na moment do domu, ale od popołudnia do wieczora bawiłem się pod Żorską sceną. Szczęśliwy, ale padnięty, nareszcie położyłem się w miękkim łóżku. Po prawie trzech tygodniach w terenie było to uczucie równie wspaniałe, jak wolność w podróży. Rodzinny grill też był, tylko następnego dnia.
Osobiście uważam tą wyprawę za jedną z najbardziej różnorodnych pod względem terenowym i emocjonalnym, a także niesamowicie uczącą- radzenia sobie w trudnych sytuacjach, potrzeby zmiany otoczenia na bardziej zabawowe lub te spokojniejsze, oraz życia ulicznego zarabiając w zupełnie nowy, nietypowy sposób. Pewność siebie poszła w górę, przypomniałem sobie jak ważna jest wdzięczność za to co mam i uświadomiłem sobie, że tak naprawdę mogę osiągnąć wszystko, wystarczy tylko spiąć poślady i się postarać by spełnić kolejne, większe marzenia.
Sporo zdjęć z tej wyprawy przepadło przez tradycyjną w moim przypadku stratę telefonu, ale jak widać wystarczy tylko sięgnąć pamięcią wstecz, by mieć prawie wszystko przed oczami wyobraźni. Dlatego, kurde, kolekcjonujmy wspomnienia z jak największej ilości doświadczeń! Chłońmy każdą chwilę, bo nawet po tych mniej przyjemnych zostaną wzbogacające wspomnienia do których miło będzie wracać.
Komentarze
Prześlij komentarz