Dlaczego rzuciłem studia? I to na 3 roku!
Odważna decyzja? A może bardziej głupia i bezmyślna? Czy żałuję jej, tak jak przewidzieli to niektórzy? Przedstawię co takiego się wydarzyło, że po świętach Bożonarodzeniowych w 2019 roku rzuciłem studia w pizdu. Na 5 semestrze geodezji i kartografii- w końcu dużo nie brakowało do końca, a zawód dobrze płatny. No po prostu debil.
Żeby to zrozumieć, trzeba zacząć od początku- wyboru tego kierunku. Miało to miejsce po ukończeniu gimnazjum. Byłem wtedy całkiem zielony w tym, czego chcę od życia. W szkole szło mi nawet ok, z przedmiotów lubiłem geografię, biologię, a nawet przez jakiś czas matematykę. Poza szkołą był rower. Trzeba było wybrać dalszą edukację- zastanawiałem się miedzy mundurówką, a geodezją w technikum. Ostatecznie wybór padł na to drugie- przez polecenie przez rodzinę, dobre pierwsze wrażenie na drzwiach otwartych i brak innych perspektyw, a takie mierzenie w terenie może być nawet dobrą opcją.
Technikum
Z przedmiotów zawodowych szło mi dobrze, czasami nawet bardzo dobrze, a niektóre obliczenia sprawiały mi przyjemność gdy coś ogarniałem, znałem schematy liczenia i coś wychodziło, chociaż sam zawód nie wydawał się spełnieniem marzeń. Oprócz tego miałem super klasę i dobrych nauczycieli, także technikum miło wspominam, ale oczywiście bywały też cięższe okresy. Jeśli chodzi o studia to chyba najbardziej zależało na nich mojej babci, ale to zrozumiałe, że rodzinie zależy na dobrej edukacji dziecka. Wcześniej miałem wątpliwości czy sobie poradzę i lubiłem się przekomarzać, że nie będę studiował. Czas to zweryfikował- czwarta klasa, dobre oceny z przedmiotów zawodowych, zdana matura, trójka znajomych zadeklarowała dalszą naukę w tym kierunku w Olsztynie. No i co mam dalej robić jeśli nie studiować? Dorosłe życie i praca? Nieee, to za wcześnie. Tak zaczęła się moja przygoda ze studiowaniem na UWMie.
To się złożyło na studiowanie w moim przypadku:
- Dobre wyniki w nauce z przedmiotów zawodowych- może sobie poradzę i nauczę czegoś więcej
- Namowa ze strony rodziny- bo wykształcenie, bo pieniądze, bo dobra praca i przyszłość
- Brak innych perspektyw rozwoju
- Strach przed dorosłym życiem i chęć przedłużenia sobie jeszcze tego "dzieciństwa" z najlepszym kumplem
- Ciekawość jak wygląda te legendarne życie studenckie
Studia
Przez pierwsze 2 lata tego nowego etapu w życiu mieszkałem w akademiku. Wraz z Mariuszem trafiliśmy na paczkę świetnych kumpli i kumpeli (Pozdro! :D ), więc nie było czasu na nudę. Grupę na zajęciach też mieliśmy zgraną. Studia to piękny czas- sporo rzeczy się wydarzyło, tych dobrych i tych trochę mniej, można było poczuć prawdziwą wolność, niezależność i jedność z tym całym środowiskiem studenckim, zawsze można było na kogoś liczyć jeśli było się w potrzebie, albo po prostu chciało się wypić co nieco. Było dużo wolnego, ale i niemały zapieprz przed samą sesją- za każdym razem męczarnia. Były przyjaźnie, melanże, projekty, stresy, okresy zwątpienia, beztroski, absurdy, nowe doświadczenia. Duuużo tego, więc o życiu studenckim będzie osobny wpis.
Na drugim roku zacząłem się zastanawiać czego naprawdę chcę od życia, jak ma ono wyglądać, zacząłem praktykować medytację, szukałem innych opcji na życie i zauważyłem, że brakuje mi przestrzeni do jakiegoś rozwoju, własnego kącika. Stwierdziłem, że akademik to super opcja na początek, żeby poczuć ten klimat i w ogóle, jednak lepiej będę się czuł i funkcjonował we własnym pokoju. Nie żebym się męczył psychofizycznie w tym zoo... ale coś w tym było xD.
I tak 5 semestr rozpocząłem już na stancji, blisko uczelni i akademików, najbliżej miałem jednak do lasu i nad jezioro, więc miejscówka cud miód. Założenia były takie- przetrwać kolejny semestr, na bieżąco robić projekty, chociaż czasem się uczyć, brnąć dalej w rozwój, ale mieć też trochę studenckiego chillu. Także na początku było więcej luzu w nauce, a ja miałem więcej czasu dla siebie- jakieś ćwiczenia, bieganie, książka, przemyślenia, zainwestowałem w zdrowsze żarełko, przestałem też jeść mięcho (o tym czy zgłupiałem kiedyś napiszę), a zimą regularnie morsowałem.
Okres przed sesją jak zwykle był mega stresujący, czasochłonne projekty, wymagające kolokwia. Zaległości też się pojawiły- no po prostu nie można niektórych rzeczy ogarnąć wcześniej, przynajmniej ja nie potrafiłem. Podstawą były znajomości- dzielenie się notatkami, kolokwiami, pomoce przy projektach. Dużo zależy też od profesora, jego charakteru i humoru z jakim przyszedł do pracy. Przeżycie i zdanie niektórych przedmiotów, które z geodezją nie mają wiele wspólnego, było sukcesem na miarę przeżycia wojny. Psycha siada. Tak było co pół roku od pierwszego semestru.
Na co mi to wszystko?
Te całe studiowanie bardziej uczy życia, samodzielności, odporności psychicznej i kombinowania niż przygotowuje do zawodu. Uświadamiając sobie to, jak i fakt, że nie widzę się w tym zawodzie, a jedyne co mnie tu trzyma to znajomi, strach przed totalną życiową zmianą i wzrok rodziny na mnie jako studenta, dalsze ciągnięcie tego straciło dla mnie sens. Mogłem przecież robić w tym czasie coś, co było by ze mną zgodne, z czym wiązałbym przyszłość. Wcześniej nie widziałem lepszych opcji na życie, a teraz... tyle jest możliwości!
Po długich rozkminach, rozpisywaniu możliwości dalszej egzystencji już bez statusu studenta i ostatnich nieudolnych próbach ogarnięcia sytuacji na studiach, decyzja by rzucić to wszystko w pizdu nabrała mocy. Zaraz potem leciałem z wnioskiem do dziekanatu. Tak oto rozpocząłem kolejny etap w życiu. Powiecie pewnie, że mogłem się postarać, ostatnie dwa semestry by zostały, papierek inżyniera ważny. Otóż nie dla mnie. Jakby coś to mam uprawnienia technika, a to mi w zupełności wystarczy do zawodu w którym nie zamierzam pracować.
Powody dla których podjąłem taką decyzję:
- Dużo bezsensownych przedmiotów nie mających nic wspólnego z zawodem
- Uświadomienie, że nie wiążę przyszłości z tym kierunkiem
- Uzmysłowienie, że trzymali mnie tam znajomi, strach przed dorosłym życiem i duma rodziny
- Dostrzeżenie innych ciekawych dróg życiowych i własnych możliwości
W skrócie- poprzez rozwój świadomości ciągnięcie tego straciło sens. Tyle.
W tamtym momencie pozostało przede mną najgorsze- poinformowanie o tym rodziny. Nawet z niektórymi znajomymi nie było łatwo. Jednak jakoś to wyszło, rodzice bez większych problemów zrozumieli. Było dużo pytań i dociekanie czy nie żałuję tych "straconych" lat- raczej nie można żałować niczego co się przeżyło, wiedząc z czego to wynikało i jak pozytywnie wpłynęło na obecną sytuację. Znaczy się- niczego nie żałuję i żałować nie będę.
Jednak nie ze wszystkimi poszło tak łatwo. To bardzo ciekawe- śmieszne i może trochę smutne- jak czasami próba przedstawienia mojego punktu widzenia przypominała walenie głową w mur. No po prostu się nie da i dalszą bezsensowną dyskusję trzeba odpuścić. Można było usłyszeć ( z wielkim przekonaniem), że będę żałował tej decyzji i inne bezpodstawne rzeczy, płytkie argumenty, ale mniejsza o to. Piszę to, by uświadomić, że zawsze znajdą się ludzie, którzy nie potrafią zrozumieć innej perspektywy przez uparte siedzenie w swoich przekonaniach. Także jeśli masz trudny wybór przed sobą, podejmij decyzję jaką uważasz za słuszną i nie przejmuj się zbytnio tłumaczeniem tego innym. Do kogo ma dotrzeć- dotrze, a jeśli nie- to trudno. Może zrozumienie przyjdzie w swoim czasie.
Komentarze
Prześlij komentarz