Moja pierwsza podróż autostopem- Chorwacja, Bośnia i Hercegowina
Opowiem o moich początkach z autostopem i pierwszej prawdziwej podróży- Osiem dni z dala od domu, samemu, niskobudżetowo i na dziko.
Czy faktycznie to działa?
Pierwszy cel nie był odlegly, bo większe miasto w odległości 40 km. Wyszedłem na wylotówkę no i cóż... pojawiły się wątpliwości- czy aby to miejsce jest wystarczająco dobre, czy tak po prostu wyciągnąć rękę, jak mam się zachować jeśli ktoś się zatrzyma itp. Niby banały, ale są to dość istotne kwestie. Po pół godziny udało się, pierwszy samochód! To działa! Niesamowite uczucie. Jakiś obcy gościu zatrzymał się, żeby pomóc i podwiózł mnie kawałek. Banan na twarzy, gadu, gadu, ale trzeba teraz wysiąść w dobrym miejscu, bo nie jedzie do samej Bydgoszczy. Zatoczka autobusowa była dobrym miejscem i po jakiejś chwili jechałem z drugim kierowcą do samego miasta. Zwiedzanko i powrót.
Po tym pierwszym razie jeszcze kilka razy autostopowałem po okolicy przed prawdziwą, dłuższą przygodą. Raz pojechałem nad Bałtyk, na dwa dni i też było świetnie. Ale wtedy też, zobaczyłem, że nie zawsze jest tak kolorowo jak by się mogło wydawać- Niepewność, oczekiwanie, pogoda, długie dystanse pokonywane z buta, żeby dostać się na dobre miejsce. To też ma swój urok, jeśli ma się czas. Jednak pomimo tego czasem można się załamać. A zaraz potem można siedzieć w Porshe i jechać do miejsca docelowego. Nigdy nie można do końca przewidzieć co Cię spotka za moment. Ale wtedy, gdy wracałem z nad morza, pierwszy raz się poddałem i wróciłem pociągiem. Tak wyszło.
Pomysł na wakacje
Był rok 2017. Matura się zbliżała wielkimi krokami, a z nią późniejsze wakacje. Najdłuższe wakacje. Całe 3 miesiące wolnego przed studiami. Trzeba to wykorzystać i oprócz pracy zrobić coś niezwykłego. Umysł podsunął mi pomysła na konkretnego tripa stopem. Padło na "pobliskie" Bałkany- bo pogoda zawsze dobra, egzotyczne krajobrazy i ponoć łatwo na pierwszy raz (nie wszędzie autostop działa jednakowo). Zacząłem czytać, uczyć się podstawowych słówek w tamtych rejonach, myśleć nad najlepszą trasą i planować jakie miejsca odwiedzić.
Nadszedł ten upragniony czas wolny, a na drodze do wyjazdu pozostała jeszcze jedna mała przeszkoda. Mianowicie poinformowanie o moich zamiarach rodziców. Skończyło się na oznajmieniu, że jadę "gdzieś" na południe, zachaczę może o Słowację i będę się codziennie odzywał. Maksymalnie tydzień bo na spokojnie. Przeszło. Jakoś tak wolałem nie mówić całej prawdy, że zamierzam sam jechać do kraju ponad 1500 km od domu, gdzie jest widoczny podział na religie, a poza szlakami można natknąć się na powojenne miny. Poza tym nie wiedziałem, czy uda mi się tam dojechać.
Ciekawie prezentował się także mój dotychczasowy ekwipunek- szmaciany plecak wojskowy od taty, a w nim kilka ciuchów, latarka, śpiwór, plandeka budowlana (karimata przecież jest droga i zajmuje miejsce), flaga Polski, którą zgubiłem w drodze, niedziałający powerbank, marker i zestaw pierdół w razie czegoś (przydała się igła i nitka do zszycia rozwalającego się plecaka i rozdartych spodni). Namiotu nie miałem, bo w końcu lato, ciepło i nie miało padać. No i się jeszcze na niego nie dorobiłem. Do tego woda, jakieś konserwy na start i można było ruszać.
Jedziemy!
Szczęśliwy, wolny i pełen zapału, wiary, ale i wątpliwości dotarłem na wylotówkę w kierunku Torunia. Tam poszło dość szybko, jednak dłużej czekałem, żeby wbić się na autostradę. W tamtym miejscu kilkukrotnie stałem koło dwóch godzin. Na autostradzie gładko poszło na Katowice, a na jednej stacji, łapiąc już po zmroku w kierunku Krakowa, zajechał Tir z kopcącym się silnikiem. Podszedłem, pomogłem coś potrzymać, przyświecić latarką. Po naprawie czegoś z chłodnicą, zabrałem się z nim do samego Krakowa, gdzie trzeba było wykombinować pierwszy nocleg. W miastach zawsze pomaga włączenie widoku satelity w mapach i znalezienie na nich zielonego placka- jakiś lasek, zalesiony park czy po prostu przytulne krzaki. Plandeka, śpiwór i schowana głowa do środka przed komarami. Tak minął dzień pierwszy.
Dzień drugi
Po dość ciepłej nocy i późniejszym śniadaniu lecę z buta kawał drogi na wylotówkę. Kilka przystanków udało się podjechać tramwajem na gapę, cebula musi być. Zagadał mnie facet w kowbojskim kapeluszu z Ameryki i życzył powodzenia w podróży. Serduszko rośnie spotykając takich ludzi. Wymieniłem też trochę kaski w kantorze. Potem ponad godzina łapania i jazda już na góry i pierwszy obcy kraj - Słowacja. Przepiękne widoki, lokalni kierowcy z którymi dogadywałem się przeważnie po Polsku. Nauczyłem się kilka przydatnych słówek po Słowacku- np. zastávka to przystanek, kamion- ciężarówka, a vlak- pociąg. Łapiąc z tabliczką na Budapeszt zatrzymała się ciężarówka. Chyba rekord w oczekiwaniu, bo stałem może jakieś 3 sekundy. Jednak to był też moment, gdzie pojawiła się pierwsza większa blokada językowa. Facet był Węgrem, angielski bardzo podstawowo, ja podobnie słabo- głównie przez blokadę psychiczną. A w szkole teorie jako tako ogarniałem. Jadąc razem przez kilka godzin wypadało coś powiedzieć. Po jakimś czasie szło już lepiej, a kierowca okazał się ciekawą osobą. Pod Budapesztem przyszedł czas na spanko. Długi spacer w poszukiwaniu miejscówki, aż padło na jakieś zboże w polu. Na Węgrzech z milionami gwiazd nade mną, upłynął dzień drugi.
Dzień trzeci
Była to dość chłodna noc, dużo wilgoci, rosa. I ślimaki mnie odwiedziły. Ruszając dalej wiedziałem, że będzie trudniej z dogadywaniem się. Węgierski brzmi całkowicie inaczej. Problemy były już w pierwszy złapanym samochodzie na lokalnej drodze. Babka z dzieckiem, która angielskiego w ogóle nie ogarniała. Jednak przekonałem się, że na migi też da się dogadać, zwłaszcza z pozytywnymi ludźmi. Krajobraz widocznie nieco różnił się od tych za mną, płasko i jakby większa bieda. No inaczej po prostu. Większy kryzys dopadł mnie na stacji przy autostradzie nad Balatonem. Chodzi o dłuższy czas łapania. Próbowałem też inaczej- podchodziłem do ludzi i pytałem się wprost czy nie jadą dalej, na Chorwację. Po jakichś 5 godzinach prób się udało.
Zmieniłem trochę planowaną trasę i zabrałem się z rodziną Węgrów na Słowenię- dłuższa droga, ale ponoć lepsza. Stamtąd już prosto na stolicę Chorwacji, Zagrzeb. Nie wjeżdżając do centrum postanawiam próbować łapać dalej w kierunku Adriatyku. Głównie dlatego, że zapadał zmierzch, zapowiadało się na konkretną burzę i nie było za bardzo miejsca do schronienia. Zabrałem się z grupką studentów, poczęstowali muffinkami, a ja ze zmęczenia przysypiałem. Gdy wysiadłem, było czuć już ten egzotyczny klimat- kilkanaście kilometrów do morza, kamieniste i pustynne tereny, inna roślinność i powietrze. Usatysfakcjonowany rozłożyłem się na tej kamienistej pustyni za jakimś drzewkiem. Zero komarów, latały tylko nietoperze. Bajka.
Dzień czwarty
Po porannym ogarnięciu się ruszam do pierwszego punktu docelowego- nadmorskie miasto Split, tylko 100 km. Dopiero teraz, w dzień, mogłem dokładnie zobaczyć Chorwackie tereny przez które przejeżdżałem. Tunele, góry w niesamowitych kształtach, pustynne krajobrazy. Przepięknie. Do miasta dojechałem krętym zjazdem z lokalsem w dostawczaku. Czas na zwiedzanko. Morze, wysokie góry w oddali, typowo środziemnomorskie, zabytkowe zabudowania, a do tego prawie 40 stopni dopełniało wyjątkowy urok. Dość turystycznie, ale ładnie. Zobaczyłem pałac, poszedłem na deptak obsadzony palmami, a następnie na zasłużone piwko z widokiem na panoramę miasta i morzem. Życie. Powoli, zachwycając się wszystkim dookoła, podążałem na wylot.
Niedługo potem dotarłem do uroczego miasteczka Makarska, gdzie wysokie, skaliste góry kontrastowały z morzem. Tam w jednym ze sklepów zauważyłem stereotypowego Janusza- skarpetki i sandały, brzuszek pod podkoszulkiem. I tak, to był Polak. Mamy swój rozpoznawalny styl za granicą, hah. Przez park krajobrazowy doszedłem do plaży nudystów, to mój pierwszy raz w takim miejscu. Było kilka osób. Nie darowałbym sobie jeśli bym się nie przełamał, także po chwili wahania wtopiłem się w tłum, hah. To było wspaniałe miejsce- powoli zachodzące słońce, cieplutkie wody morza Adriatyckiego, strome klify, wszyscy w naturalnych strojach Adama i Ewy. Wtedy powoli do mnie dochodziło co się wydarzyło przez ostatnie dni- popatrzyłem na mapę, gdzie jestem, a gdzie jest dom. Zerknąłem w portfel ile pieniędzy uciekło i ile mi pozostało. Oraz przed siebie, na miejsce, gdzie się znajduję. Najpierw stwierdziłem, że jestem wariatem, ale to chyba dowód na to, że można naprawdę niskobudżetowo zwiedzać piękny świat. Noc spędziłem trochę dalej, w lasku idąc w góry.
Dzień piąty
Z samego rana ruszyłem w wysokie góry, a pod szczytem na szlaku napotkałem stado krów i byków, przez co miałem obawy o dalsze przejście. Po jakimś czasie pojawił się pasterz z psem i pognali je dalej. Po kamieniach dotarłem na sam szczyt, a stamtąd był nieziemski widok. Z jednej strony na morze i pobliskie wyspy, a z drugiej na dalszy szlak między górami i wschodzące słońce. Zorientowałem się, że zaczyna brakować mi wody, a do najbliższej miejscowości miałem kilkanaście kilometrów pieszo. Na szczęście na horyzoncie pojawiła się jakaś chata, a w niej uprzejmy gospodarz, który napełnił moją pustą butelkę życiodajnym płynem. Po drodze napotykałem jaszczurki, ule i specyficzną roślinność. W końcu dotarłem do krętej drogi asfaltowej, ale szedłem dalej. Auto tamtędy przejeżdżało średnio raz na 10 minut. Zatrzymała się miejscowa kobieta, która wyraźnie była zaniepokojona o mnie, jako młodego chłopaka z dala od domu. Ostrzegła o wężach, niedźwiedziach i minach i dała coś do przegryzienia na dalszą drogę.
Dalej wędrowałem przez jakby zapomniane wioski, gdzie czas się zatrzymał, a ruch był cały czas znikomy. Kawałek dalej podrzucił mnie mężczyzna, z którym dogadałem się łamanym angielsko-polsko-chorwacko-migowym. Granica Bośni i Hercegowiny tuż tuż, ale pieszo trochę by to zajęło. Ruch trochę większy, więc próbuję łapać w jednym miejscu. Po pół godziny zatrzymał się ten sam facet, z którym jechałem poprzednio, żeby podrzucić mnie do samej granicy. Specjalnie po mnie wrócił, żeby się upewnić, czy aby sobie poradziłem. No ludzie są niesamowici.
Jest i kolejny kraj. Ten bardziej dziki, górzysty i różnorodny religijnie. Ciekawy, ale też trochę niezręczny był moment, gdy jechałem z typowym muzułmaninem, a ten zapytał się o moje wyznanie wiary po trzech minutach rozmowy. Ale przeżyłem. Poza tym wydawał się spoko. Natomiast w kolejnym samochodzie siedziałem wraz z trzema chrześcijanami, którzy przez całą drogę (prawie godzinę) odmawiali litanie do Maryi.
W końcu dotarłem do kolejnego miejsca docelowego- wodospady Kravica. Pomimo kilkunastu turystów wcale nie było tłoczno, a po zobaczeniu tego cudu natury i zanurzeniu się w rześkiej wodzie w upalny dzień, można było wyć z zachwytu. W drodze powrotnej zauważam grupkę rowerzystów siedzących na trawie i jedzących conieco. Jeden z nich spytał czy nie jestem czasem głodny i tak oto posilałem się soczystym owockiem, przy okazji rozmawiając z cud ludźmi. Dalej jazda na miasto Mostar- już ostatnie zaplanowane miejsce do zobaczenia. Do otoczonego górami miasta zjeżdżam krętą drogą z Bośniackim piłkarzem, który zna Roberta Lewandowskiego. Po krótkim omówieniu co warto zobaczyć i gdzie iść, stawiam pierwsze kroki w tej bajecznej krainie.
Mostar jest podzielony rzeką Naretwa na dwie dzielnice- muzułmańską i chrześcijańską, a najbardziej charakterystycznym obiektem jest Stary Most nad tą rzeką. Starówka robi wielkie wrażenie- charakterystyczne kamienne zabudowania, klimatyczne stragany. Wokół jest sporo meczetów oraz świątyń innych wyznań. Trochę połazikowałem, wpisałem się na ścianę pamięci w hostelu backpackerskim, kupiłem sobie winko i popijałem je nad rzeką (eee, niedobre). Nocleg skołowałem w opuszczonym budynku, nawet kanapa była w środku. Takich zniszczonych zabudowań było trochę, ze względu na wojnę domową która tam miała miejsce. Kolejny intensywny dzień dobiegł końca.
Dzień szósty
Rano nadszedł czas na opuszczenie miasta. Pierwszy raz jechałem typowym hipisowskim busem z dwójką mega pozytywnych ludzi- jeden okazał się być Polakiem mieszkającym w tym kraju. Jechałem dalej krętym wąwozem wzdłuż rzeki z lokalsem, który dużo opowiadał o wojnie, mentalności ludzi i religiach. Polubiłem nawet Bośniacki rock, który puszczał z radia. Następny kierowca zaproponował nawet gościnę i nocleg u siebie, jednak grzecznie odmówiłem- dzień młody, a ja już chciałem jak najszybciej dojechać do Polski. Niedaleko granicy, przy szukaniu odpowiedniego miejsca na dalsze łapanie minąłem dwóch mundurowych. Okazało się że lepiej będzie, jeśli zawrócę na poprzedni przystanek, a wtedy ci panowie mnie zagadali i był kontrol plecaka. Samo otwarcie wystarczyło, widocznie brudne gacie ich zniechęciły do szczegółowej kontroli.
Zapada ciemność, a ja ostatni raz próbuję szczęścia przed wjazdem na Autostradę na Węgry. Udało się. Był to facet, który jechał właśnie z parą autostopowiczów. Polacy! W końcu można pogadać z kimś w ojczystym języku. Po takim czasie już miałem myśli po angielsku. Kierowca nadrobił dla nas kilka kilometrów, podwożąc nas pod samo jezioro- Balaton. Tam postanawiamy poszukać wspólnie miejsca na kimę. W oddali słychać muzykę i gwar- to jakaś banda młodych Rumunów (czy tam Węgrów). Woląc się nie rzucić im w oczy przechodzimy przez rozwalony płot i tam się rozkładamy na trawce. Pogawędka, herbatka (rodacy mieli ze sobą wszystko) i spanko.
Dzień siódmy
Chcieliśmy sobie pospać trochę dłużej, ale okazało się, że nie mogliśmy. Rano obudził nas mężczyzna z hotelu. Tak, spaliśmy na terenie hotelu. Trochę to wszystko było zaniedbane, ale znajdowały się tam jakieś łódki, plac zabaw, ogród. No cóż, ważne że nie ma większych problemów, ale trzeba się zbierać. Dochodzimy na stację na autostradzie. Ruch nie za duży, ale tragedii nie ma. Jednak mam nie najlepsze przeczucia- to ta sama autostrada na której utknąłem jadąc w przeciwnym kierunku. Łapiemy, pytamy, prosimy... kilka razy mieliśmy już jechać, ale wychodziły nieprzyjemne sytuacje. Jednym słowem- ciężko.
Po 6 godzinach udało mi się stamtąd wydostać. Kierowca miał tylko jedno miejsce, więc rozstaję się z Olą i Kubą życząc powodzenia. Jak się później okazało, dopiero na drugi dzień stamtąd wyjechali. Na Słowacji nastała pora na szukanie noclegu. Nie mając dużego wyboru przez nadchodzącą potężną burzę i kolejną stacje przy autostradzie, idę się schronić do McDonalda. Siedział tam już jeden podróżnik, zagadałem i okazało się, że też Polak. Podładowaliśmy telefony, i poszliśmy spać- na siedząco przy stoliku.
Dzień ósmy
Pojechaliśmy razem z samego rana. Trochę inaczej, bo na Czechy, Brno. Tam było więcej chodzenia, ale i oryginalna kofola. Dalej na autostradzie na Polskę też musieliśmy się rozdzielić, a niedługo potem byłem już w Polsce. W końcu! Dojechałem do Żor, a stamtąd już rzut beretem do rodziny na Śląsku. Moja pierwsza autostopowa podróż dobiegła końca. Można było się umyć w ciepłej wodzie, zjeść porządny obiad, porozmawiać z rodzinką. Wieczorem grill na działkach. Życie.
Podsumowanie
- Tą podróż darzę wielki sentymentem. Otworzyła mnie jeszcze bardziej na świat, pokazując możliwości, ucząc jak sobie radzić, jakie wartości są naprawdę ważne.
- Niskobudżetowe podróżowanie jest jak najbardziej możliwe- szacuję, że przez ten tydzień wydałem jakieś 200 zł
- Bałkany są genialnym kierunkiem na tego typu przygody- krajobrazy, mili ludzie, pogoda.
- Dogadywać się można na wiele sposobów- angielski, polsko-chorwacki, na migi. Po jakimś czasie ogarniecie wszystko w praktyce
- Chorwacja to piękne połączenie morza z górami. Jeśli woli się mniej turystyczne regiony to dzika i górzysta Bośnia i Hercegowina będzie idealna. Jest też tańsza, jeśli jest się Cebulakiem.
- Nawet jeśli wydaje się bardzo słabo, zawsze kiedyś znajdzie się cud człowiek chętny do pomocy. Może za moment, a może nazajutrz
- I uważajcie na autostradę przy Węgierskim Balatonie!
Komentarze
Prześlij komentarz