Jak rower zmienił moje życie- amatorskie kolarstwo (nie tylko) szosowe
To moja pierwsza wielka miłość, która z czasem rozkwitała coraz bardziej...
Rower. Nie pamiętam dokładnie kiedy się pojawił w moim życiu. Zaczynałem uczyć się jeździć na babcinym podwórku, i po jakimś czasie przesiadłem się na "duży" rower- składak- gdy mogłem już dosięgnąć na nim pedałów z siodełka. Pierwszy taki "mój własny" rower dostałem oczywiście na komunię, a jak by inaczej. Jeździłem nim do szkoły oraz po osiedlu, głównie po to, by zahamować na szlak i zrobić jak najdłuższy ślad. Były też i pierwsze wypadki, szlify.
Pierwszym przełomem był moment, w którym otrzymałem od taty porządniejszy rower- Gary'ego, a do niego licznik, bo jak to tak, bez cyferek? No i tatuś też mnie dodatkowo motywował, gdyż wcześniej zaczął intensywniej rowerować i zaszczepił we mnie tą piękną zajawkę- jestem za to szalenie wdzięczny!
Wtedy zacząłem opuszczać znane rejony miejscowości w której mieszkałem i odkrywałem nowe drogi, coraz to bardziej oddalone od domu. Pierwsza wizyta w mieście na dwóch kołach, do którego miałem kilkanaście kilometrów, przyniosła mi zupełnie nowe doznania i satysfakcję, choć często tam bywałem dojeżdżając samochodem. Zdany sam na siebie, z możliwością eksploracji nowych dróg biegnących w nieznane- coś wspaniałego dla duszy odkrywcy.
Przeważnie jeździłem sam, żaden ze znajomych nie miał takich ambicji, a z tatą nie mieszkałem. Kręciłem coraz dłuższe dystanse, ale jeszcze nie tak systematycznie. I tak pykło pierwsze 50, 100, 160 kilometrów. Okazało się, że prócz nawadniania trzeba pamiętać też o jedzeniu na trasie. Jeśli się to zaniedba, to można nie być w stanie kręcić. I ogólnie zgonować. Tak zwana bomba. W tamtym czasie zrozumiałem, że chipsy i cukierki to nie jest najlepsze paliwo na taki wysiłek. Dopiero po tych trasach przygarnąłem odpowiednie wdzianko na rower, ale dalej jeździłem w czapeczce z daszkiem bo twierdziłem, że na kask przy takich prędkościach nie zasługuję.
Kolejnym krokiem milowym był nowy rower, większe zainteresowanie tematem, korzystanie z Endomondo i Stravy, zakup bajerów takich jak zatrzaskowe pedały SPD i w końcu kask. Przełożyło się to na większą ilość godzin spędzonych na siodełku, zwiększenie osiąganych prędkości i jeszcze dłuższe trasy. Pierwsza jazda w większej grupie na ustawce, systematyczność, wyzwania, góry, kręcenie w deszczu, śniegu, upale, nocy w święta. Machnięte 200, 300 km. Uzależnienie na całego i widoczny spory progress.
Co takiego w tym widziałem?
Postęp właśnie, jest to motywacja sama w sobie. A oprócz tego i ogólnego wzmocnienia ciała, wyjście na rower jest też odpoczynkiem psychicznym od codzienności i wielką dawką endorfin, co wpływa na lepsze samopoczucie. Często bywało tak, że ciężko było mi się zebrać, jednak wiedziałem jak będę się czuł od pierwszego obrotu korbą. To inny, lepszy świat. Mój świat.
Co więcej, po dużym wysiłku późniejszy odpoczynek jest błogi, a wszelakie jedzonko smakuje wybornie niczym rarytas. Organizm domaga się uzupełnienia kalorii i trzeba je zapewnić. Można ze smakiem zjeść taczkę ciastek bez tycia i wyrzutów sumienia. To jeden z ważniejszych powodów kolarzowania.
Sprzętowe spełnienie marzeń
Do pełni szczęścia brakowało mi tylko prawdziwego roweru szosowego. Zachwycałem się tymi maszynami niezmiernie. Aż nadszedł ten dzień, w którym dostałem takiego rumaka na osiemnastkę, a właściwie to kilka miesięcy przed, żeby wykorzystać jeszcze lato. Jest, mam szosę! Spełnienie marzeń. Cube na ultegrze, używany, po serwisie- stan igła. Płynąc po asfalcie na wąskich, twardych oponach i sztywnej ramie, czuć jak każde muśnięcie korbą zamienia się w czystą energię, która powoduje ruch do przodu. Poezja.
Zacząłem przywiązywać większą wagę do stylówy i dbanie o godziwą prezentację wyrzeźbionego już mięska. Noga musiała być ogolona, skarpeta wysoka i wszystko kolorystycznie pasować- wtedy można śmigać czując się jak ryba w wodzie.
Jako że nastąpił sprzętowy i jakościowy level up w mojej kolarskiej przygodzie, musiały pojawić się również bardziej wymagające wyzwania. Były dwa wyścigi, na których mogłem poczuć prawdziwe kolarskie emocje, kilka długodystansowych rajz, w tym całodobowa 450-ka po górach z jeszcze większym ultrakolarskim wariatem Sebą i ogólnie było więcej i szybciej. Trwało to do czasu, gdy wyjechałem na studia, a w międzyczasie doszło zainteresowanie podróżami w inny sposób. To był moment odpuszczenia, miałem mniej czasu i ograniczone widywanie się z rowerkiem.
Co przeżyłem to moje
Przez jakieś 7 lat zjeździłem wiele tysięcy kilometrów dróg i bezdroży we wszystkich możliwych warunkach pogodowych, zaliczyłem najbardziej strome podjazdy i szaleńcze zjazdy, miałem kilka poważniejszych wypadków, kręciłem na trenażerze, brałem udział w wyścigach, otaczałem się ludźmi, którzy podzielali tą zajawkę i zbiłem pionę z polskim mistrzem świata w kolarstwie szosowym.
Udowodniłem sobie w tej kwestii to, co miałem udowodnić, a później nauczyłem się znów jeździć wolno (to nie było takie łatwe), bez spiny i bez licznika, czerpiąc z jazdy jeszcze większą przyjemność. Tak zwane kolarstwo romantyczne. Chociaż też fajnie jest depnąć mocniej na pedały i się trochę skatować.
Z perspektywy czasu widzę, jak kolarstwo pozytywnie wpłynęło na mój charakter- jestem jeszcze bardziej odporny na różne warunki, wytrzymały psychicznie i fizycznie, nieustępliwy w dążeniu do celu. Dziękuję za to.
Rower. To moja pierwsza wielka miłość, która z czasem rozkwitała coraz bardziej. Dojrzała ona na tyle, że teraz nie mam potrzeby angażowania się w kolarstwo tak bardzo jak wcześniej. Więcej czasu przeznaczam na odkrywanie innych rzeczy, jednak wiem, że ta pasja pozostanie w moim serduszku na zawsze.
Komentarze
Prześlij komentarz